Menu

Dzień 36: A guarda – Ramallosa 37 km

Na śniadanko jedyna wczorajsza zdobycz, paczka ciasteczek owsianych i ruszamy przed 8. Jeszcze ciemno, w Portugalii nie byłoby jeszcze 7. Wczoraj sklepy pozamykane, dziś jeszcze nie otwarte, także idziemy do przodu w nadziei że zrobimy niedługo zakupy na bardziej obfite śniadanie. Mimo że jeszcze mało co widać szlak jest piękny, prowadzi nad wodą, w tle oświetlone miasto na wzgórzu, powoli wstaje słońce i wszystko zabarwia się na pomarańczowo. Ścieżka jest kameralna, jeszcze możemy cieszyć oko Atlantykiem. Dochodzimy do pierwszej wioski, ani sklepu, ani baru. W Portugalii minelibyśmy już przynajmniej ze 3 kawiarenki. No trudno, na szczęście widoki pozwalają zająć mózg czym innym, po około 8 km mamy wreszcie restauracje, zabijamy pierwszy głód kanapką z kurczakiem i warzywami na ciepło, sklep ma być za 4 km. Ma być, ale go nie ma 🙂 Hiszpanie jakos mniej też dokarmiają pielgrzymów, niestety nie ma się czym poczęstować, ani fig, ani winogron, do tego szlak prowadzi wzdłuż głównej drogi odbijając od niej co jakiś czas prowadząc po wzniesieniach i zataczając półkola, także po jakimś czasie rezygnujemy z żółtych znaków i idziemy swoje. Droga prowadzi nad wodą, ruch nie jest wielki, za to wiatr owszem. Gdyby nie plecak, mam wrażenie ze zdmuchnęłoby mnie przy pierwszym porywie. Straciliśmy już nadzieję na sklep, teraz tylko walka z wiatrem i oby dojść do Barreiro. Przypominam sobie nagle o dwóch malych serkach topionych, kupionych jeszcze w Pingo Doce, przyznaliśmy oboje że to były najlepsze serki jakie w życiu jedliśmy 🙂 Póki jest ładna pogoda, planujemy jeszcze dziś spać pod namiotem, po 30 km dochodzimy już bardzo powolnym tempem do miasta, Barreiro prezentuje sie imponującej, ładny deptak, w tle wielkie stare mury i zamek, czuć oddech historii, ostatni oddech na ławeczce z widokiem na starówkę i do marketu. Wygłodniali kupujemy dwie pelne siaty jedzenia, szybko szukamy miejscówki na piknik, chce siadać na karimacie, a tej nie ma … Zmeczona już chciałam zrezygnować z poszukiwań, ale jeśli mielibyśmy nocować jeszcze pod namiotem, byłoby kiepsko bez izolacji. Najpierw sklep-nigdzie nie ma. No to ławeczka, na szczęście to niecałe pół kilometra. Chyba nikomu stara karimata nie przypadła do gustu, bo leżała sobie tam gdzie podejrzewałam. Szybko wracam no i wreszcie uczta. Bagietki, które zajadane tu są zamiast bułek i chleba na potęgę, ser, szynka, sałata, cola itd. Długo nie siedzimy, bo na nocleg mamy jeszcze jakieś 5 km, a słońce coraz niżej i sił coraz mniej. Czujemy że łapie nas przeziębienie, więc namiot jednak odpada, planujemy nocleg w albergue w Ramallosa, prowadzonym w starym klasztorze. 10 euro za osobę jak na albergue to nie mało. Do tej pory płaciliśmy po 5 lub 6, ale czujemy że namiot nas może dobić, po niewielkich poszukiwaniach znajdujemy klasztor, z noclegiem nie ma problemu, po 15 euro proszę, mówi pan w eleganckiej koszuli. Spodziewaliśmy się mniej, ale jesteśmy zbyt zmęczeni żeby szukać czegoś innego, albergue zresztą z zewnątrz prezentuje się całkiem, więc liczymy że i pokój dostaniemy fajny. Niestety nasz pokoik okazuje się tylko małą klitką z dwoma małymi łóżkami, małym zlewem i nic więcej. Mały grzejnik miał być ciepły pod wieczór, ale do samego rana się nie doczekaliśmy. Woda pod prysznicem we wspólnej łazience też nie na tyle ciepła żeby się rozgrzać. Zmęczeni dziś długą i wyczerpującą drogą pod wiatr, bierzemy lekarstwa na przeziębienie i dosłownie padamy, tym razem nawet nie myśląc o wieczornym spacerze.

O Nas

Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.