Menu

Dzień 24: Alvaiázere – Zambujal 33 km

Dzień jak co dzień, czyli szybkie śniadanie i wychodzimy jeszcze po ciemku. Zmieniła się tylko temperatura, dziś zdecydowanie trzeba było włożyć cieplejsze rzeczy. Na rozgrzewkę dostajemy za to długie podejście i zaraz robi się cieplej. Po 9 km zaczyna nas muskać słońce, więc czas na posiłek. Siadamy w malej wiosce, robimy kanapki, wita nas przechodzący starszy pan, a po chwili przynosi nam dwa owoce, widzieliśmy i próbowaliśmy wcześniej, ale nazwy nie znam. Z wyglądu i wielkością przypomina pomidor, rośnie na drzewie, a smakuje ni to dynia ni to śliwka. Idziemy dalej, kilometrami ciągną się pozostałości starych kamiennych murów i murków, w tej części kraju więcej jest już zieleni, więc stare kamienie wśród soczystej roślinności, o świetle porannego słońca wyglądają zjawiskowo. Za nimi albo gaje oliwne, albo kozy, konie czy inne uprawy. Ścieżki dziś bardzo kameralne, dookola wzgórza, piękne drzewa, na niebie słońce i białe obłoczki, pogoda idealna, słoneczna, ale rzeźka, zupełnie inna niż jeszcze tydzień temu, gdy pot leciał strumieniami. Wczorajszy owocowy dzień nie zakończył się dla Pawła najlepiej i dolegliwości trawienne powróciły, dziś znów tylko ja korzystam z rosnących tu i ówdzie, bardzo smacznych darów natury. Do wczorajszej kolekcji owoców doszly, jeszcze niestety niedojrzałe, kiwi. Przed południem w Ansiao zaliczamy pierwszy bar i łapiemy wi fi. Kawa bardzo smaczna, domawiamy jeszcze jedna i ciastko, razem za 3 kawy i tradycyjny pasztecik na słodko płacimy na polskie 10 zł, nie do pomyślenia w Polsce 🙂 Po południu w Alvorge wstępujemy do baru, tym razem na piwko. Za 2 placimy 7 zł, też dobra cena, niewielka roznica między ceną w sklepie, dlatego tutaj życie towarzyskie w barach kwitnie. Właściciel baru wita nas bardzo serdecznie, opowiada że dwa dni temu też szli Polacy, a dzisiaj byli już u niego pielgrzymi z USA. Pokazuje na flagę Polski i mówi że zostawiła mu ją wycieczka rowerowa, która też jechała do Santiago. Pokazuje nam księgę gości pielgrzymów i wskazuje na wpisy Polaków. To nic że nie zna angielskiego, to nic że my nie znamy hiszpańskiego, jak ktoś chce, zawsze się dogada 🙂 Pozostawiamy również wpis od siebie i czas iść dalej, dzis mamy długi etap do pokonania. Piękna i nie męcząca pogoda oraz bajeczne widoki wynagradzają jednak nawet kontuzje, ktore niestety się pojawiły. Mnie od wczoraj boli prawe biodro, dziś doszedł jeszcze ból lewej nogi. Paweł od poczatku zmaga sie z bólem stopy, ale dzięki Bogu to nic wielkiego, możemy śmiało iść dalej. Około 18 wchodzimy do Rabacal, tu wg przewodnika mamy ostatnią szansę na zrobienie zakupów na kolację i jutrzejsze śniadanie. Miasteczko jednak szybko się kończy, a po sklepie nie ma śladu. Widzimy jednak kobietki niosące w siatce pieczywo, powoli stajemy się specami od dogadywania na migi z uzyciem kilku portugalskich slow, po angielsku nawet nie próbujemy. A gdzie można zrobić zakupy? W barze oczywiście. Cofam się, w niewielkim barze jeden stolik okupują panowie, gdzie indziej siedzą dwie panie, z jednej strony jest bar i kasa, a z drugiej wystawka z podstawowymi produktami spożywczymi. I pierwszy raz spotykam się tu z wyrobami regionalnymi. Kupuje ładnie zapakowany tutejszy chlebek, ktory jak się później okazało bardziej smakuje jak typowa włoska babka, ale to nic, smakowała rewelacyjnie. Z zapasem jedzenia idziemy do Zambujal, jeszcze tylko 3,5 km. Tam planujemy spać, podobnie jak Paweł 3 lata temu i zgodnie z podpowiedzią przewodnika, w garażu udostępnianym pielgrzymom przez burmistrza. Na małym ryneczku spotykamy panią, tłumaczymy że peregrino, dormir, major i z odpowiedzi rozumiemy tylko że już nie. Numer telefonu wskazany w przewodniku już nie istnieje… Chyba nie mamy wyboru, ubieramy cieplejsze rzeczy, bo zrobiło się już chłodno, słońce lada moment zajdzie, idziemy szukać miejsca pod namiot. Po drodze widzimy panią na balkonie, wita nas, więc pytamy czy peregrino, pavimento, dormir, ale kiwa głową że nie. No to cóż. Nikt nie mówił że będzie łatwo. Jedyna obawa to chłodna noc, temperatura się już jednak znacznie zmieniła od czasu gdy nocowaliśmy w namiocie na rocie. Szczęście że przynajmniej niebo jest bezchmurne, deszczu nie musimy się bać. Po jakimś kilometrze stawiamy nasz skromny obóz na uboczu, już prawie ciemno, kolacja i spanko 🙂

O Nas

Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.