Menu

Dzień 11 Sassari – Ploaghe (39,5 km)

Pobudka o 6.30. Wstajemy wcześnie żeby na spokojnie zjeść śniadanie i móc delektować się kawą. Włączamy światło i trzask, prądu nie ma. Na dworze jeszcze ciemno, chociaż w pokoju bez okna to i tak bez znaczenia. W takim razie nie ma co siedzieć dłużej, pakujemy się i rozpoczynamy wędrówkę pokonując pierwsze tego dnia wzniesienie. Dziś będziemy szli raz w górę, raz w dół, dookoła nas same góry i pagórki. Nie przypuszczaliśmy wcześniej, że Sardynia jest tak górzysta. Szlak mija szybko dzięki miasteczkom, które mijamy. Zabudowania i ludzie są miłą odmianą po godzinach wędrówki lasami i polami, chociaż po kilku minutach we włoskim gwarze, znowu tęsknimy za ciszą przyrody. Nareszcie znaleźliśmy dziko rosnące, dojrzałe figi, dotychczas były albo jeszcze zielone, albo już przejrzałe. Na drugie śniadanie droga przyniosła nam pyszne, przesłodkie winogrono, figi już na podwieczorek. Super! Owoce są zawsze mile widziane w drodze. Swoją drogą jedliście figi prosto z drzewa? Sklepowe tego chyba nie mają, ale świeżo zerwane na końcówce wydzielają białe mleczko i po kilku owocach kleją się ręce i usta, dobrze mieć dostęp do wody i mydła, ale jak nie, to trudno ;-). Dziś mijamy pierwszy Nurag, jedną z wielu na Sardyni wieżyczek obronnych postawionych przez Nuragijczyków. Chcieliśmy nocować za trzecim miasteczkiem – Codrongianos, ale że nie było sklepu to trzeba iść do następnego chociażby dlatego, że jest dopiero przed 15.00. Jedyny problem to brak wody, ale dla Pawła to nie wyzwanie, zawołał jakąś Włoszkę, powiedział że „piedi, no alimentari, no aqua” i zaraz dostał 2 litry naszego życiodajnego płynu. Resztakami już sił docieramy o szarej godzinie do Ploaghe. Jest sklep, uzupełniamy zapasy i troszeczkę żałując że nie mamy czasu poszwendać się po tym sympatycznym miasteczku dłużej, uciekamy na przedmieścia.

O Nas

Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.